poniedziałek, 9 grudnia 2013

Swinging around the Christmas Tree with donut holes

W niedzielę obudziłam się bez złudzeń, że Hailey wstanie o ludzkiej porze, domyslając się (słusznie, jak się później okazało), że swoje zwłoki zabrała do łóżka dopiero o 7 rano. Ale kto bogatemu zabroni. Poszwędałam się do domu bez celu, zmęczyłam pół odcinka Grey's Anatomy i ostatecznie skończyłam na Skypie. Nie mam pojęcia w jaki sposób marnowałam czas aż do 15, ale to wtedy przyjechał po mnie Joey, chłopak Hailey. Zgarnęliśmy po drodze Aleca (po drodze jak po drodze, błądziliśmy między Sandy Theatre i Sandy Cinema, bo spróbuj się z nami dogadać) i pojechaliśmy na Portland Circuit Bouldering Gym. Joey lata poświęcił na gimnastykę, a Alec to chudzielec, który zamiast na backstagu używać schodów to po prostu się na coś wspina. Także demonstrując przy nich swoją siłę rąk mogę od razu usiąść i płakać. Wierzcie mi, mimo lat pływania, ręce mam niezdolne do popychania drzwi w Safeway. 
Bouldering to po normalnemu rock climbing, czyli najzwyklejsza wspinaczka. Jedyną różnicą, jakiej niektórzy mogą być nieświadomi to to, że zamiast tych śmiesznych portek, do których przyczepia się linki a potem ludzie pokroju Joey'ego cię dzięki nim asekurują tutaj używa się kredy i własnych łapek. Czyli jak spadniesz i się połamiesz, to musisz się tłumaczyć organizacji dlaczego zabierasz się za "dangerous activities" mimo tego, że podpisywałeś papiery mówiące inaczej. W moim przypadku było to bardzo prawdopodobne, bo jeżeli chodzi o sporty to nie należę do w czepku urodzonych, ale hehe, przypomniałam sobie dopiero w drodze. Martwić się o za wiele jednak nie musiałam, jak w stopniach trudności 0-10, najdalej doszłam do 1. Zabawy było masę, tym bardziej że na takiej formie wspinaczki jeszcze nie byłam. Wróciłam do domu z uśmiechem, zastając Hailey w łóżku, dokładnie tak samo jak ją zostawiłam - z laptopem na kolanach, męcząc się z dwoma działami online history class, nietkniętymi od paru tygodni.
W poniedziałek podczas ostatnich dziesięciu minut ostatniej lekcji, Ocenic Science, dostaliśmy komunikat, że swimming practise jest odwołany. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy nie, ale ostatecznie moje łapki cały czas przeżywały niedzielny Circuit. Pojeździłyśmy z Hailey po Sandy i po dwóch godzinach ostatecznie dotarłyśmy do domu. Od jakiegoś czasu chodziły za mną "Listy do M.", więc po upewnieniu się tryliard razy, czy Hailey na pewno chce oglądać polski film, w końcu uwaliłyśmy się na kanapie. Pierwszy raz w życiu oglądałam polski film z angielskimi napisami. I Hailey, wcielającą się w rolę polskiego lektora z wadą wymowy, po co śmieszniejszym słowie czy imieniu (jest szansa, że swojego syna nazwie Szczepan). Obejrzałyśmy do połowy, po czym zabrałyśmy się ubieranie naszego drzewska prosto z lasu. Ozdoby od talerzyków ze zdjęciami rodzeństwa Hailey, przez wiszące porcelanowe mini kubeczki ze Starbucksa, do delfinów. Pierwszy raz widziałam na żywo choinkę z faktyczną gwiazdą na czubku. Doznałam nawet zaszczytu założenia jej własnoręcznie (zaraz po tym jak Pynne ją naprawiła gdy ją złamałam). Przeczołgałyśmy się milion razy pod drzewkiem, poleżałyśmy pod nim z gałęziami we wszystkich możliwych otworach twarzy, pobawiłyśmy się lampkami i wymęczone poszłyśmy spać. 


Reszta tygodnia przebiegała pod znakiem morderczych treningów. Widzę jednak już efekty, nie tylko w wytrzymałości ogólnej, ale też w sile rąk i przede wszystkim oddechu. 
We wtorek z practise odebrała mnie Hailey z Joem. Razem z kilkoma papierkami na Drama doczołgałam się do kominka podczas gdy oni pojechali odebrać psa z Doggy Day Care. Wrócili nie tylko z psem, ale także całym pudełkiem Donut Holes - zastanawialiście się kiedyś co robią ze środkami donuts, po ich wycięciu? Na to inne ważne pytania odpowiedzi dostarczy wam Joey. Swoją drogą jest on naprawdę zaangażowany w pokazanie mi wszystkich dobroci lądu Ameryki. 

Joey ma 19 lat i jest prawdziwym sweetheart. Pewnego, niezbyt kolorowego mojego dnia, Hailey odwołała spotkanie z Joem, kiedy on był już w połowie drogi do naszego domu (wyobraźcie sobie teraz poziom mojego poczucia winy). Trudno więc mi było powstrzymać wszystkie dźwięki pokroju "awww", kiedy po 20 minutach stanął on w progu oznajmiając, że ma dla mnie niespodziankę, wręczając mi orchideę, pudełko Oreo i super tight hug, życząc dobrej nocy i wychodząc. A obok siedzi Hailey, jego, ekhem, dziewczyna, ku mojemu zaskoczeniu z wielkim uśmiechem na twarzy, komentując jak to się cieszy, że się tak dobrze dogadujemy. 
W czwartek wybiegłam z basenu, załadowałam się niezdarnie do samochodu, wleciłam do domu, wzięłam prysznic i potykając się dobiegłam z powrotem do auta. Razem z Hailey i Joem jechaliśmy do Mt. Hood Community College na koncert jazz band, symphonic band i choir, do któego należy Joey. Był to dzień po śmierci Mandeli i o dziwo, uporali się z przedstawieniem utworów oddających mu hołd (Glee Club jak żywy). Godzinę przed występem zabiłam z Hailey w Starbucksie, ledwo oddychając w połowie zamarzniętymi płucami, po spacerze (z kurtką zapiętą po granicę linii nosa oczami). Klaudia w Wyoming - śnieg, Wojtek w Missouri - śnieg, Karolina w Oregonie - mróz jak w kieleckim, ale na Snow Day to się jakoś matka natura nie szykuje. Godzinę po występie spędziłam na rozmowie z tatą Joego na temat pseudouroków Neapolu i włoskich umiejętnościach prowadzenia samochodu. 
W piątek po treningu dosłownie wbiegłam do domu, zrzucając trzy plecaki z ramion gdzie popadnie, potykając się o buty Joego, spychając go z miejsca przed kominkiem i ostatecznie ciesząc się ciepłem domowego ogniska. Rzepki z kolan postanowiły zamienić mi się w kostki lodu, z małą chęcią zmiany stanu. 
Po ogrzaniu się przy kominku, gorącym prysznicu i jeszcze cieplejszą herbatą w końcu trafiłam do Jamie, gdzie zostałam na noc. Razem z Cassidy, Livy, Anthonym i Shawnem, bratem Jamie. Takie to więc miałyśmy ostatecznie girls' night in.
Na drugi dzień razem z Pynne pojechałyśmy z ambitnym planem do Gresham - ja kupienia rękawiczek, szalika i czapki, ona ... zrobieniem groceries, co dla niej jest porównywalne z trudnością pokonaniem triatlonu. Po trzech godzinach wróciłam do domu, jedynie bez czapki, ale za to z czasem na przygotowanie się na Big Band Dance wieczorem. O 7 (dobra, 7:30, ale plan był, że na miejscu jesteśmy o 7) pojechałyśmy do starego liceum (szkoła, do której teraz chodzimy była otwarta w zeszłym roku). Zaczęło się od nauki swingu z jedyną z graduates. Później już wszyscy tańczyli parami, jazz band grał na żywo i w ogóle było cute, utrzymane w latach 40. 

Donut holes & before Big Band Dance

Do domu mi się nie spieszyło aż do dzisiaj, bo na noc zostałam u Livy, razem z Karlie, Jamie, pizzą, całą masą brownies, Sour Patches, donuts, cinnammon rolls i resztą przyjaciół pod samą przez się wyjaśniającą nazwą "junk food". Zasnęłyśmy oglądając nie-pamiętam-co, wstałyśmy oglądając Willy'ego Wonkę. Do domu wróciłam wraz milionem pomysłów na spędzenie popołudnia z dala od kserówek z historii i niesamowicie ambitnym planem poskypowania z Klaudią z Wyoming. Tak niesamowicie, że wszyscy powinni nam poprzybijać double high fives, bo po miesiącach w końcu się dogadałyśmy. 


Livy, ja i Karlie. Safeway.

Na ten tydzień 1,500 uczniów Sandy High ma jedno marzenie - Snow Day. Za każdym razem jak zapowiadają śnieg (i po każdym razie kiedy ten śnieg pokazuje nam środkowy palec) nieważne czy kogoś znasz czy nie, o Snow Day zawsze sobie możesz pogadać. 


Tak to sobie spędzam poranki i wieczorki ;)

2 komentarze: