poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bella Beach

Ostatnie dni zaliczam wakacyjnego wyjazdu i szczerze mówiąc, były to jedne z przyjemniejszych wczasów na jakich byłam! :)
Środa:
Wstałam o 8:02, podczas gdy z domu mieliśmy wyjechać o 8. Szybko się ogarnęłam, choć w zasadzie nikt mnie nie pospieszał.  Na 8:15 byliśmy umówieni z counselor w szkole. Zarejestrowałam się i ruszyłam do jego biura. Klasy miałam mniej więcej wybrane wcześniej więc nie bylo dużego problemu. Mój wstępny plan wygląda tak (chociaż 100-procentowe potwierdzenie dostanę pierwszego dnia szkoły):
Drama
Journalism
Spanish
U.S History
Anatomy&Physiology
Body&'Sole'
(coś w stylu wfu, opisywane jako cardio, pilates, yoga etc.)
Oceanic Science

Jestem z tego planu bardzo zadowolona chociaż będę się czuła dziwnie bez matmy. Dostałam też swoją szafkę i uwaga! UMIEM JĄ OTWIERAĆ! Sandy High jest podzielone na skrzydła. W Oregonie nają bardzo bogate wildlife dlatego podobają mi się nazwy poszczególnych części: Mountain, Forest i River.
Ok. 12 wyjechalismy z domu. Po drodze zatrzymalismy się na lunch w Arctic Circle - typowo amerykańskim lokalu/barze/fast-foodziea, jakie widzi się na starych filmach. Tim i Tina jedli w nim jako dzieci. Całość przesiąknięta była zapachem tłuszczu więc zdecydowałam się na shake'a. Był to najlepszy shake jakiego w życiu jadłam! Strawberry cheesecake. Tak, jadłam go, bo nie nadawał się do picia. Był jak lody, w srodku znajdowała się łyżeczka.


Gdy dojechalismy wybraliśmy się na długi spacer po plaży. Widok był naprawdę piękny.Wieczorem mieliśmy ognisko na plaży. Robiliśmy s'mores! Wprawdzie nie były to moje pierwsze w życiu, ale pierwsze oryginalne -  z Hershey's i Graham crackers. 






Zostaliśmy aż do zachodu słońca. Gdy ognisko powoli wygasało ja, Krista (siostra h-mom) i Elisha zdecydowałysmy się wrócić do domu, bo jak się okazało, na tarasie z drugiej strony jest hot tub! Siedziałyśmy więc w jacuzzi i podziwiałysmy pełnię księżyca.


Czwartek:
Elisha zawsze wstaje o 6:30. Zawsze! Jest to spowodowane tym, że bierze lekarstwa o tej porze. A odkąd dzielimy razem pokój na wakacjach, prawie dostałam ataku serca słysząc jej budzik. Zebrałam się z łóżka (do którego swoją drogą trafiłam o 4 rano, bo wtedy to Krista przestała wydawać dźwięki przez sen - wcześniej spałam na kanapie). Czułam się dziwnie zmotywowana do porannego joggingu - a podziwiając przy okazji wszystkie urocze domki w Bella Beach, to naprawdę przyjemne. Przed południem byliśmy już w samochodzie. Naszym głównym celem było miasteczko Newport. Jak dla mnie, całość wygląda jak jedno wielkie downtown, ale okazuje się, że jest całkiem spore. Dotarliśmy do obserwatorium, z którego widzieliśmy wieloryby :D Po odwiedzeniu kilku art stores trafiłam do hipsterskiej księgarni. Gdy właściciel dowiedział się, że jestem z Polski wskazał na kolorową mapkę na ścianie z powbijanymi pinezkami. Dostałam więc zadanie :) Z Poznania jeszcze nikogo nie było, ale znaleźli się tam ludzie z Warszawy, Wrocławia  i Krakowa.

Przed wyjazdem z Newport zjedliśmy jeszcze dinner w irlandzkiej restauracji. Bardzo amerykańsko, nie powiem ;) Tego dnia spróbowałam także Saltwater Taffies. Są to kolorowe mordoklejki w przeróżnych, bajkowych smakach, sprzedawane najczęściej na wybrzeżach. Jeżeli je znajdziecie - spróbujcie, są naprawdę dobre.

Sufit jednej z winiarni w Newport

Piątek:
Dzień zapowiadał się świetnie już od rana. Na śniadanie Peg (żona taty h-mom) przyrządziła nam przepyszne cinammon french toasts. Na ten dzień nie mieliśmy planów. Peg zabrała więc mnie i Elishę do centrum handlowego. Nie było to takie typowe centrum. Raczej plac, do wszystkich sklepów wchodziło się od wewnątrz. Po powrocie wybrałyśmy się z siostrą na spacer po plaży. Przechadzając się po brzegu natknęłyśmy się na ogromne złoża agatów, których wcześniej nie udało nam się znaleźć, więc zamieniłyśmy się w poszukiwaczy złota. Wróciłyśmy ok. 18. Szybko się przebrałyśmy, bo na 19 mieliśmy rezerwację w tej irlandzkiej restauracji z poprzedniego wieczora. Do domu dojechaliśmy przed 22; byłyśmy tak zmęczone, że nie zrobiłyśmy dosłownie nic - po prostu położyłyśmy się spać.



Sobota:
Zaczęłam odczuwać zmianę diety, chociaż nadal nie jem fast-foodów, nie odchodzę od sałatek i owoców, a śniadania jem podobne do tych w domu. Większość dnia spędziliśmy w okolicach portu i latarni morskiej, przyglądając się lwom morskim. Podobało mi się to, że ani tych zwierząt, ani wielorybów, nie widziałam zza szyby, czy specjnalnie przyciągniętych z naturalnych warunków. Jak chciały, pojawiały się, przypływały, jak nie - wszyscy mogli iść do domu. Wracając do domu, zatrzymaliśmy się w miejscu, z którego rozciągał się najpiękniejszy widok, jaki w życiu widziałam. Nie wiem, jak długo tam stałam, ale nie miałam najmniejszej ochoty stamtąd odchodzić. Wstawię coś, jak tylko zgram zdjęcia od rodzinki.

Dziś jest niedziela. Piszę tą notkę już z domu. Dzień był jednak idealny od samego rana. Gdy zeszłam na dół, zobaczyłam stos orange-blueberry pancakes razem z garnuszkiem gorącego syropu klonowego obok. Chyba się wszyscy domyślają, że były naprawdę dobre :D Po śniadaniu poszliśmy na ponad trzygodzinną, ostatnią przechadzkę po plaży. Jako mała dziewczynka zawsze chciałam mieszkać nad morzem. Potem jednak doszłam do wniosku, że to nie jest poprawne marzenie - życie w takim miejscu szybko by mi się znudziło. Teraz wiem, że to nieprawda. Do wody zawsze mnie ciągnęło i to się chyba nigdy nie zmieni. Nad oceanem zobaczyłam jedne z najniezwyklejszych miejsc w jakich byłam. Móc powiedzieć: "Przejdźmy się na plażę, pochodźmy brzegiem oceanu"? Najpiękniejsza rzecz, jaka przydarzyła mi się tych wakacji.


Domek, w którym zostawaliśmy

środa, 21 sierpnia 2013

baby steps

Dwa dni i dwa posty - nie wiedziałam, że będę w stanie to robić ;p I chociaż faktycznie jest ciężko znaleźć czas, siedzę sobie z rodzinką w salonie i oglądamy America's Got Talent, więc postawiłam na multitasking. 
Nie wiem, czy to wynik nieodczuwalnego dotąd jet lagu, czy wielu wrażeń w ciągu dnia, ale dość szybko staję się zmęczona. Mogłabym się kłaść o 17, ale oczywiście nie będę marnować w ten sposób swoich amerykańskich dni. 
Dzisiaj jednak przeszłam samą siebie - tak jak wstawałam o 11 przez ostatnie pare tygodni, dziś obudziłam się o 5:40. Nie mogłam dalej zasnąć, więc postanowiłam się trochę pokręcić po domu. Normalnie stwierdziłabym, że to jest po prostu kretyński pomysł i zmusiłabym się do powrotu do łóżka. Dziś nie zdałoby się to na niewiele, bo o 6:20 i tak musiałam wstać, żeby na 7 zdążyć na water polo practise. 
Nigdy bym się nie spodziewała, że to wytrzymam. Owszem, pływam, ale nie po amerykańsku. Tutaj trening naprawdę ma sens. Stawia się na ćwiczenie wszystkich części ciała, pracę nad wszystkimi aspektami ruchu. Pierwsza część trwała 1,5h i składała się głównie ze zwykłego - jednak bardzo intensywnego pływania. Nie było jako takich przerw. Jak skończysz jedną partię, znajdujesz sobie drugą, nawet jak nikt ci nie każe tego robić. Nie marnujesz czasu. Druga część to bardziej trening wytrzymałościowo-siłowy i więcej elementów water polo (bardzo agresywnych elementów, tak na marginesie).
Między częściami była półgodzinna przerwa, podczas której wszyscy jedli śniadanie, przygotowane podczas naszego pływania przez trenerkę Jamie. To bardzo miłe z jej strony, tym bardziej, że naprawdę się napracowała - były ogromne muffiny, coś w rodzaju śmiesznych kiełbasek, dziwne smażone chlebki, owoce i coś, co faktycznie jadłam - chocolate chip pancakes; po amerykańsku ;)) Członkowie drużyny codziennie deklarują się, czy ktoś coś przynosi na śniadanie i co to będzie. Nie ma sytuacji, w której nie ma chętnych - każdy chce coś zrobić. 
Poznałam wielu ludzi, dowiedziałam się, że 'I'm good at making friends' i będzie mi prawdopodobnie łatwo w szkole z tego względu (poczekamy, zobaczymy), a część myślała, że angielski to mój first language, więc zrobiło mi się baaaaardzo miło ;p Wszyscy byli niezwykle przyjacielscy. Nie wiedzieli jednak za dużo o Polsce (chociaż nikt nie sądził, że to stan), a pierwsze pytanie jakie mi zadano, było o imprezy ;D

Po południu jechałam z Elishą do Craiga na chwilę. Wpadła po mnie jak robiłam sobie lunch. Kiedy poprosiłam żeby zaczekała, popatrzyła na mnie i powiedziała, że mogę to wziąć ze sobą. Jechałam więc z porcelanową miską z łyżką w środku.
Jutro rano mam spotkanie z counselor w szkole, a potem wyruszamy na plażę. Będziemy mieszkać w domku nad oceanem razem z rodziną .. mojej rodziny; już nie mogę się doczekać! Wracamy w niedzielę, więc przez następne parę dni na pewno nic nie napiszę.

Niezbyt związane, ale chciałam wam to pokazać - największa mikrofalówka jaką widziałam. 
Wyglądała jakby miała prawie metr!


Dostałam prośbę o opisanie procesu związanego z oficjalną wizą. Otóż zademonstruję na moim przelocie. W ambasadzie/ konsulacie USA nie dostajesz wizy, mimo tego, że powszechnie się tak uważa, a potocznie tak to nazywa. Jest to w rzeczywistości promesa wizowa, czyli poświadczenie, że możesz tą wizę dostać, ale dopiero na lotnisku w Stanach (wtedy to jest chyba tylko pieczątka...)
Na warszawskim Okęciu drukowałam boarding passes od razu na dwa loty. Musiałam więc podać adres pod który będę się kierować pod przylocie do Stanów - w tym wypadku adres h-family. Nadałam bagaż (od razu do Portland) , przeszłam przez odprawę, poleciałam do Amsterdamu. Tam przeszłam przez dwie odprawy. Pierwsza to sprawdzenie dokumentów. Bardzo miła pani, która ciągle zwracała się do mnie 'madam' chciała zobaczyć paszport z promesą i dokumentem który ambasada przypięła do paszportu (certificate of eligibility for exchange visitors (J-1) status)Uwaga - ambasada nie może tego robić ;d Babka się zdenerwowała i mówiła, że wiecznie to robią, a nie powinni. Pytała także o to, po co jadę, czy to mój pierwszy raz w Stanach oraz czy pakowałam torby podręczne sama i czy cały czas na lotnisku miałam je na oku. Dodatkowo chciała zobaczyć adres rodzinki. Po wszystkim skierowała mnie do tradycyjnej odprawy, kontroli bagażu. Był mi więc potrzebny tak naprawdę jedynie paszport, reszta, poza adresem, była w środku.  W samolocie do Portland wypełniałam customs declaration. Zaznaczasz tam, czy przewodzisz jedzenie (żelki, oreo, tego typu drobiazgi się nie liczą; bardziej chodzi o mięso), zwierzęta, jakieś kultury bakterii, ślimaki ;o, czy przewozisz więcej niż 10.000$, wpisujesz dane kontaktowe itp. Musisz także wypisać przedmioty, które wwozisz, a zostaną one już w Stanach - czyli prezenty dla h-family. Wychodząc z samolotu trafiasz do pomieszczenia podzielonego na dwa - foreign visitors i u.s citizens. Po odstaniu godziny w kolejce i podejściu do okienka, skanujesz palce jak w ambasadzie, robią ci zdjęcie, sprawdzają paszport i ten dokument, który ambasada przypina, przybijają pieczątkę, dostajesz oficjalną wizę. Życzą ci miłej wymiany i jechane do terminalu ;) Jak widać, nie miałam żadnych przygód, za co jestem wdzięczna - jak na pierwszy lot samolotem, nie potrzebowałam więcej rozrywki ;p

wtorek, 20 sierpnia 2013

Not so born in the USA

Pisząc tego posta jestem jedną z tych najszczęśliwszych osób-wymieńców, które trafiły w miejsce, o którym marzyły - tak, jestem już w USA!
O 6:05 wyleciałam z Warszawy, żeby o 10:20 wyruszyć dalej z Amsterdamu. Tam spotkałam bardzo miłego młodego Amerykanina. Mieszka w Portland, aż rwał się do pomocy z czymkolwiek, jak tylko weszłam do naszego 'przedziału' w samolocie, zaczął machać, żebym wiedziała gdzie siedzi w razie czego :D Mówił, że jest 'very excited for me'. Jeżeli chodzi o bagaż...nie zmieściłam się w 23kg. Nie zmieściłam się i nie zmieściłabym się choćby nie wiem co. Już w domu wypakowałam to, co mogłam. Walizka ważyła więc 25, podręczny 16, kiedy limit wynosił 12. Miła pani zaproponowała, że nada podręczną walizkę bez opłaty razem z główną. To dużo ułatwiło. Przy sobie miałam więc torebkę i torbę na laptopa. Ok. 11 czasu lokalnego, a 21 polskiego dotarłam do Stanów. Po odstaniu jakiejś godziny w kolejce pod tytułem 'foreign countries', dostaniu oficjalnej wizy, sprawdzeniu customs declaration i odebraniu bagaży, dotarłam do terminalu, w którym znajdowała się h-family z transparentem 'Welocome to USA Karolina', coordinatior z CHI i local coordinator. Nie muszę chyba zaznaczać, że wszyscy byli bardzo mili ;) Zrobiliśmy powitalne zdjęcia i władowaliśmy się do samochodu. 




Nieco mnie zaskoczyli, bo dowiedziałam się, że prosto z lotniska jedziemy do sklepu ze swimming equipment. Umówiłam się z h-siostrą, że razem kupujemy stroje do swimming team, ale nie wiedziałam, że to już. Okazało się, że Elisha potrzebowała go na następny dzień na water polo practise. Byłam jednak przygotowana, więc nie było żadnego problemu. Kupiliśmy to, co było potrzebne i wybraliśmy się na objazdówkę przez Portland, Beaverton, Damascus i miasteczko o fantazyjnej nazwie Boring do Sandy. Po drodze zatrzymaliśmy się w Wendy's i Fred Meyer's, czyli czymś w rodzaju droższego Walmartu. 

Sandy samo w sobie jest bardzo ładne, tak samo jak cały Oregon. Jest tu bardzo, bardzo dużo parków i lasów, a borówki i jagody rosną jako chwasty. Ba, nawet próbują je wycinać, bo nie ma na nie miejsca. Z samolotu widziałam Mt. Hood. I tak, jak nie lubię gór, ta jest po prostu piękna. Domy są w typowo amerykańskim stylu, podobne do siebie, urocze. Poszłyśmy z Elishą na spacer z psem. Po powrocie zjedliśmy dinner (nie wiem, czy to opisywać jako obiad, czy kolację, więc jest to po prostu dinner) - pork sandwiches, naparwdę dobre. Wpadł też 'buddy' Tima (h-taty) - Craig. Jest to jeden ze śmieszniejszych ludzi, jakich poznałam. Wszyscy byli naprawdę wyluzowani, więc było bardzo miło.  Wieczorem poszłyśmy do Paoli - koleżanki Elishy - pomóc jej z malowaniem pokoju. Nigdy wcześniej tego nie robiłam (naprawdę, ludzie tutaj się temu dziwili), miałam niezły ubaw. Wieczorem zabrałam się za post na blogu, ale byłam na to zbyt zmęczona, więc po prostu się położyłam na moim wspaniałym, królewskim łóżku, na które muszę wskakiwać. Pokój jest ogólnie wspaniały. Dużo większy od tego, który mam w Polsce. Jest tam nawet stół do bilarda :D 


Widok z okna ;)

Dziś obudziłam się ok. 8, sama w domu. Tim w delegacji, Tina w pracy, Elisha na treningu water polo.     Uwaga: nie mam jet lagu :D Ledwo usiadłam na kanapie ze śniadaniem, do domu wpadła Elisha, oznajmiając mi, że musimy jechać. Miała przerwę w treningu water polo, podczas której przyjechała zabrać mnie na drugą część - tak jak umawiałyśmy się dzień wcześniej. Naprawdę, podziwiam te dzieciaki, że wstają po 6, żeby na 7 być w basenie. No cóż, jutro będę jedną z nich, ale nie wiem jak to wyjdzie ;p
Po treningu poszłyśmy na długi spacer po jednym z pięknych parków. Wróciłyśmy do domu na chwilkę, żeby się napić (dzisiaj było ze 37 stopni) i pojechałyśmy na chwilę do Fred Meyer's. Pojechałyśmy, chociaż pieszo szłoby się 15 minut. Na szczęście zapamiętałam drogę, więc mogę tam chodzić sama. To samo tyczy się szkoły - jest podobno 5 minut autobusem, ale nie wiem czy ktokolwiek pomyślał, że można tam jeździć rowerem. Odwiedził nas dziś też dziennikarz z local newspaper, przeprowadzić ze mną wywiad. Jego rodzice pomagali polskim uchodźcom w latach. Poznając nowych ludzi słyszę 'oh, we've heard about you'. Koleżanka Elishy z water polo, nie mogła się doczekać aż mnie pozna. Jestem ciekawa, czy w szkole exchange też wzbudzają taki entuzjazm ;)
Jestem już zbyt zmęczona na wstanie jutro o 6, więc muszę się jak najszybciej położyć. Mam nadzieję, żę wkrótce coś napiszę. I choć dzisiejszy dzień wcale nie minął mi szybko, ciężko jest znaleźć czas, żeby coś napisać ;)


Sandy Pool




niedziela, 4 sierpnia 2013

“Never say goodbye because goodbye means going away and going away means forgetting.” J.M. Barrie, Peter Pan

Do wyjazdu pozostały mi 2 tygodnie. Dużo? Mało? Nie jestem do końca przekonana. Myślę jednak, że wystarczająco dużo, żebym niecierpliwiła się po każdym pytaniu z serii "zaczęłaś się już pakować?". Mniej więcej 90% moich myśli zaczyna się od słów "przed wyjazdem". Przed wyjazdem muszę się z nią zobaczyć, przed wyjazdem muszę odwiedzić to miejsce, przed wyjazdem muszę to kupić. Jednak uważam, że w tym oczekiwaniu na wylot jest jakaś magia. Coś, co pozwala marzyć o tym, jak to będzie, zanim jeszcze się zderzę z rzeczywistością. Wiem, że jak już dotrę na miejsce, to się zacznie. Dni będą szybko mijały jak u innych wymieńców.

Rozpoczął się też czas pożegnań. Tak..mam jeszcze 2 tygodnie, a już się żegnam, ale taka jest sytuacja. W wakacje nie sposób utrzymać wszystkich przyjaciół w mieście, przy sobie :) W piątek ostatni raz widziałam się z przyjacielem i mimo tego, że było mi przykro, bardzo się za niego cieszyłam...bo prawdopodobnie teraz siedzi on w samolocie do Frankfurtu, skąd ostatecznie trafi na wymianę do Missouri :) Także mam dwa tygodnie żeby otrzymać raport i ewentualnie się przygotować :D

Jeżeli chodzi o walizki - nie kupowałam nowych. Mam największe na jakie pozwala KLM, miękkie.
Prezenty dla Hostów pokażę jak już dolecę, bo rodzinka też czyta mojego bloga ;)

Breaking news? Nie dostanę high school diploma. Tak naprawdę nawet sobie nie robiłam nadziei. Dopiero skończyłam gimnazjum, jak więc mają dać dyplom ukończenia liceum komuś, kto tak w zasadzie jeszcze go nie zaczął? Do tego osobie z wymiany - całkowicie to rozumiem. Oczywiście nie zmienia to faktu, że Klaudia ma ogromne szczęście i sztab zazdrośników za sobą - w tym mnie. Nadal jednak mam prawo uczestniczyć w graduation, więc mam nadzieję, że będę mogła cieszyć się także innymi przywilejami Seniors :)

Wszystkim wymieńcom, którzy już wyjechali, życzę wszystkiego dobrego, trzymajcie się ciepło! :))